Termin wyjazdu : 10 stycznia - 1 lutego 2012.
Uczestnicy : Jarek Woćko, Piotr Chudzik – Zielona Góra, Tomek Makarewicz – Perth / Gorzów
Wreszcie lecimy. Przed nami 19 tys km. lub przeliczając na czas 35 godzin spędzonych w samolotach i lotniskach. Lecimy - na przeciwległy koniec ziemi - do Nowej Zelandii. Nawet nie trzeba przestawiać zegarków. Różnica z Polską to dokładnie 12 godzin.
Wyjazd planowany od 5 lat, w końcu doczekał się realizacji. Lecimy we dwójkę z Piotrem Chudzikiem z Zielonej Góry. Na miejscu ma do nas dołączyć Tomek Makarewicz (Judkowiak) dawny członek naszego klubu od kilku lat mieszkający w australijskim Perth.
Pierwszy kontakt z Nową Zelandią to Christchurch. Miasto ostatnio nawiedzane przez silne trzęsienia ziemi. Dla rozruszania kości wieczorem ruszamy do centrum, które jak w filmach katastroficznych okazuje się całkowicie wymarłe. Cały kwartał ścisłego centrum miasta został wysiedlony i wygrodzony. Przed jedyną bramą napotykamy patrol wojskowy pilnujący pozostawionego dobytku. Rzeczywiście wszystko wygląda dość abstrakcyjnie. Biurowce bez ścian, budynki bez dachów, a dookoła pełno gruzu. Cieszymy się, że chociaż ulica z motelami ocalała, bo nie mielibyśmy gdzie zamieszkać. Na Tomka musimy poczekać dwa dni, więc w międzyczasie robimy zakupy na działalność górską oraz wypad na plażę. Jest pełnia lata, a to przecież styczeń.
Nasz pierwszy cel to Mount Cook przez tubylców zwana Aoraki. Góra niezbyt wysoka bo tylko 3764 m. Zamierzamy zrobić trawersowanie części grani, czyli wejść na wierzchołek środkowy wschodnią granią, przejść granią na wierzchołek główny i zejść północną ścianą przez lodowiec Linda.
Wioska Mount Cook wita nas deszczem i wiatrem, ale jesteśmy pełni optymizmu, bo od jutra prognozy zapowiadają znaczna poprawę pogody. Słoneczny poranek mobilizuje nas do działania. Szybko się pakujemy i wynajętym autem jedziemy na lądowisko helikopterów. Rutynowe ważenie bagaży i lecimy. Całość trwa niespełna 15 minut, ale widok z okien wart jest wydanych 700 NZ$. Lądujemy pod samym schronem „Plato” na wysokości 2200 m. W schronie jesteśmy sami, a dookoła zalega pół metra świeżego śniegu.
Już pierwszego dnia ruszamy na rozpoznanie. Wiążemy się liną i ruszamy „rozpracować” podejście pod grań. Świeży śnieg poprzykrywał małe szczeliny lodowca i teraz co chwile wpadamy do nich nogami. Jakoś idziemy do przodu z dala omijając większe wklęśnięcia śniegu. Słońce pali, a śnieg odbija promieniowanie. Czujemy się jak we wnętrzu mikrofalówki. Miejscami śnieżna breja sięga powyżej kolan. W takich warunkach docieramy na górne piętro lodowego plato. Już wiemy że jutro musimy wystartować wcześniej, jeżeli chcemy dotrzeć pod wschodnią grań.
Nazajutrz tak jak zaplanowaliśmy wychodzimy wczesnym rankiem. Już przedeptanym szlakiem idzie się całkiem szybko, lecz gdy dochodzimy do końca śladów tempo gwałtownie spada. Znów pali słońce. Do tego dalszą drogę zagradza nam duża szczelina ciągnąca się aż do wschodniej ściany Cooka. Na nasze szczęście pod samą ścianą w szczelinie tkwi kawałek seraka oderwanego z bariery powyżej. Takim to lodowym mostem przedostajemy się na drugą stronę. Przezornie znów oddalamy się od ściany, z której co rusz schodzą małe i duże śnieżne lawiny. Podeszliśmy już 500 m i kolejna szeroka szczelina broni dostepu do wschodniej grani.
Tym razem „mostu” brak. Musimy wejść do wnętrza i wyjść jej przeciwległą krawędzią. Wynajdujemy najdogodniejsze miejsce i Piotr schodzi do jej wnętrza, by po paru minutach wyjść po drugiej stronie. Drogę pod wschodnią grań mamy otwartą. Idziemy jeszcze dwie godziny wchodząc na śnieżną grańkę wyprowadzającą na „naszą grań”. W tym dniu osiągamy wysokość 2900 m. Powrót do schronu zajmuje nam kolejne 3 godziny. Jesteśmy padnięci po całym dniu przekopywania się w śniegu, a to było tylko podejście pod nasz projekt.
Kolejny dzień to rozpoznanie zejścia lodowcem Linda. Wspólnie z Tomkiem wychodzimy rano i próbujemy jego lewą stroną przedostać się na górne piętro. Niestety dochodzimy do szerokiej szczeliny kończącej się w strefie seraków. Pokornie schodzimy w dół i próbujemy ponownie z prawej strony. Niestety efekt ten sam. W miejscu przełamania lodowca powstała strefa szczelin nie dająca szans na logiczne przejście bez zastosowania technik wspinaczkowych.
Wieczorem w schronie zmieniamy swoje plany i koncentrujemy się na wejściu i zejściu wschodnią granią. kolejny dzień przynosi zmianę pogody. Leje deszcz i wieje wiatr. Nawet nie wiatr, a huragan. Przekonujemy się, że wisząca obok drzwi lina do zaporęczowania dojścia do „kibla” to nie żart.
Kolejny poranek przynosi lekką poprawę pogody. W dalszym ciągu wieje, ale rozchmurzyło się i świeci słońce. Nawet nasz „ślad” pod grań ocalał. Pełni optymizmu czekamy na wieczorna prognozę pogody podawaną przez pracowników Parku. Dochodzi też do nas trójka Czechów z zamiarem wejścia na Mt. Cooka. Niestety wiadomości przekazane o 19 przez parkowców nie nastrajają optymizmem. Czesi rezygnują i jutro z rana chcą schodzić. Nam żal włożonej pracy i czasu poświeconego na rozeznanie góry. Jednak prognozowany wiatr na grani do 120 km/h i duży opad śniegu nazajutrz mogą nas uwięzić na kolejne dni w schronie.
Z ciężkim sercem postanawiamy schodzić. Wybieram drogę zejścia przez schron Hast leżący 200 m poniżej naszego „ Plato”. Decyzja ta była bardzo niefortunna i zakończyła się 13 godzinnym marszem, a raczej brnięciem przez potrzaskany lodowiec. Pamiętajcie !!! Nie chodźcie drogą przez Hast Hut. Ta droga nie istnieje!
Kolejne cele to skalne wspinaczki w okolicach Wanaka i Queenstown. Może zbyt dużo widziałem fajnych rejonów i oceniam zbyt krytycznie, ale sam rodzaj skały oraz wspinania mnie nie zachwycał, a wręcz zniechęcał do kolejnych poszukiwań. Czasami 70 km dojazd kończył się pod 15 metrowym murkiem porośniętym trawą lub krzakami. Wyjątkiem był Wye Creek w okolicy Queenstown.
Pod koniec wyjazdu postanowiliśmy już tylko z Piotrem (Tomek musiał wcześniej wracać do żony - choć przekonywał, że do pracy:-)) odwiedzić rejon słynący ze wspinania w „bazaltowych kolumnach”. Jedziemy 130 km na Mount Somers. Górę pochodzenia wulkanicznego. 3 - godzinne podejście kończymy pod zapełnionym schroniskiem Pinnacle. Wobec perspektywy spędzenia nocy w schronisku pełnym rozbieganych i rozkrzyczanych nastolatków wybieramy opcję - „krzaki pod skałami”.
Rankiem podchodzące z dołu chmury mobilizują nas do szybkiego działania. Podchodzimy pod sztandarową ścianę rejonu - „ Orange Wall” i wbijamy się w piękny bazaltowy filar. Piotr pokonuje go już w chmurze. Gdy kończymy zjazd zaczyna już siąpić. Dobrze, że zdążyliśmy zrobić choć jedną drogę. Gdy rozpoczynamy zejście pada już regularnie. Wieczorem jesteśmy z powrotem w Christchurch.
Brak czasu uniemożliwił nam odwiedzenie „Darrans Mountains” - najszybciej rozwijającego się rejonu oferującego wspinanie wielowyciągowe jak i sportowe. Może następnym razem.
Po tym wyjeździe wiemy na pewno, że każda następna wyprawa odbywać się będzie bliżej domu. Ponieważ dalej już się nie da :-)
Podczas naszego wyjazdu Tomek słynący z tworzenia panoram 360 stopni z przeróżnych miejsc udostępnił 3 dostępne pod linkami:
Gorąca wiadomość sprzed kilkudziesięciu minut - Piotr Pilecki, prezes Gawry, stanął na wierzchołku Chana (7010 m n.p.m). Mimo nienajlepszego samopoczucia i wobiec kiepskiej pogody wyszedł w kierunku obozu drugiego, a potem spontanicznie w kierunku trójki. Gdy okazało się, ze jest szansa na jedyne na wyprawie okno pogodowe, wspólnie z resztą zespołu, czyli dwoma kolegami ze Speleoklubu Bobry Zagań, podjął decyzję o ataku szczytowym. Zakończonym sukcesem:-) Cała ekipa jest już w bazie. Gratulacje!!
01.04.2016
Dobra zmiana w Gawrze - Prima Aprilis!!
Na wczorajszym posiedzeniu zarządu podjęto jednogłośnie decyzję o zmianie nazwy i logo naszego klubu. Zamiast Speleoklubu Gawra będzie teraz Klub Aktywności Wszelakich "Ku Przygodzie". Mamy nadzieję, ze zmiana ta spodoba się wszystkim gawrowiczom - od dawna była zresztą postulowana w kuluarowych rozmowach. Więcej emocji wywołała na posiedzeniu kwestia nowego logo - część zarządu jest zdania, ze nietoperza warto zastąpić np. wizerunkiem przerębla. Zgody jednak na razie nie ma - Sówka upiera się przy nietoperzu, a Prezes lansuje przerębel. Reszta zarządu w tej sytuacji sugeruje logo pozytywne, które pogodzi wszystkich - np. bukiet wiosennych kwiatów, małego kotka albo tęczę.