Na tej stronie znajdziecie bieżące informacje o wyprawie wysyłane przez Grzegorza i Jarka. Będą to relacje mailowe. Jeśli będzie możliwość, to w minigalerii na dole strony będą pojawiać się zdjęcia.
Wyprawa startuje 1 sierpnia lotem z Berlina przez Kijów do Biszkeku. Następnie zakupy spożywcze i załatwienie permitu na przebywanie w strefie przygranicznej i kolejne 2 dni to przejazd lądem z Biszkeku do górskiej osady Uch - Koshkon, gdzie kończy się droga. Tam trzeba będzie wynajać konie, żeby przetransportować bagaże 50 km dalej do czoła lodowca Kichik Sauktor, gdzie powinna stanąć baza. Ten ostatni odcinek zajmie około 2 dni, po drodze jest jeszcze do pokonania przełęcz Djangart o wys. 4181 metrów.
Na samą działalność górską będzie 14-16 dni. To czas na postawienie bazy, rekonesans lodowca, znalezienie bezpiecznego dojścia pod ścianę, złapanie aklimatyzacji i samą akcję wspinaczkową. Czasu nie będzie za dużo, więc jak zwykle wiele będzie zależało od pogody.
Rejon jest odludny, pierwsza wyprawa pojawiła się w tych okolicach w 2008 roku, potem dotarły tam jeszcze cztery wyprawy. Zwykle były to małe dwu - lub czteroosobowe teamy działające w stylu alpejskim. Najpierw pojawili się Rosjanie, potem Amerykanie, potem Anglicy i Hiszpanie, a ostatnia była wyprawa duńska. Polaków tam jeszcze nie było. Właśnie Duńczycy jako jedyni działali na lodowcu Kichik Sauktor (pozostałe ekipy eksplorowały inne doliny, których w rejonie jest prawdopodobnie osiem). Duńczycy zaliczyli pierwsze wejścia na cztery wierzchołki, jednak ich główny cel, czyli północna ściana dziewiczego Pt. 5025 pozostał niezdobyty - dwa ataki szczytowe okazały się nieskuteczne.
RELACJE (wysyłane również do sponsora wyprawy GBS Bank oraz portalu www.barlinek24.pl)
Relacja nr 1:
Witamy serdecznie,
jestesmy po dwoch dniach naszej wyprawy do Kirgistanu na niezdobyty szczyt Pt. 5025 m w gorach Tien - Shan w pasmie Central Kokshal - Too (rejon Djangart). Te dwa pierwsze dni spedzilismy w Biszkeku, stolicy Kirgistanu, jutro rano ruszamy w kierunku gor.
Biszkek zrobil na nas dobre wrazenie. Wprawdzie ciagle nie mozemy odpowiedziec sobie na pytanie, czy wiecej tu Azji, czy Europy - czujemy sie jednak w tym miescie naprawde dobrze. Ludzie sa usmiechnieci i chetni do pomocy, ulice szerokie, smieci na chodnikach nie ma, dziewczeta dokola naprawde zgrabne:-) Jarek mowi, ze to moze kwestia fast foodow, ktore tu jeszcze nie dotarly...
Czas tu spedzony poswiecilismy na zrobienie zakupow spozyczych, to wazna sprawa, bo planujemy spedzic 16 dni w bazie bez wsparcia z zewnatrz. Tak wiec po wizycie w jedynym hipermarkecie w Biszkeku i na Osh Bazar jestesmy zabezpieczeni w kilogramy makaronu, kaszy i platkow owsianych. Do tego kupilismy dzemy, keczup, kawe, mleko w proszku, czekolade, tunczyka w puszkach (to ja, bo Jarek ryb tak jak i miesa nie jada). Po drodze w gory planujemy dokupic warzywa i owoce oraz ser. Wyglada na to, ze pokucharzymy w tej bazie...
Aha, na wypadek niepogody kupilismy tez male szachy i mamy po jednej ksiazce. Zywimy jednak nadzieje, ze sie nie przydadza, bo przede wszystkim przyjechalismy sie tutaj powspinac, a nasza sciana wyglada pieknie i w miare przystepnie. W temacie szczytu - od czasu do czasu pojawia sie temat, jak go nazwiemy, jesli uda sie go zdobyc... koncepcji nie brakuje:-) Jarek mowi, ze ta kwestia moze byc pierwsza, ktora nas w gorach porozni:-) a przeciez wspinamy sie juz razem 6 lat!
Wracajac do czasu spedzonego w Biszkeku, to poza zakupami kilka godzin spedzilismy na walce o kabelek laczacy telefon satelitarny z laptopem, ktorego zapomnialem zabrac z Polski... Na cale szczescie udalo sie go kupic tutaj, uff! Do tego byla tez do wziecia nowa bateria do telefonu - nie zastanawialismy sie nawet chwili. Na ostatniej wyprawie na Pumori w 2010 roku, bateria siadala po kilkunastu minutach uzywania - teraz powinno byc lepiej z nowa. I bezpieczniej , bo telefon satelitarny to jedyna rzecz, ktora przez dwa tygodnie bedzie nas laczyla z cywilizacja.
Za nami rowniez dwie wizyty w biurze agencji Tien - Shan Travel, ktora organizuje nam transport w gory i zezwolenie na dzialalnosc w strefie przygranicznej z Chinami. Osoba w tej agencji, ktora sie nami "opiekuje" to Nadja. Umowilismy sie z nia, ze raz dziennie bedziemy do agencji wysylac smsa lub maila z informacja, ze u nas wszystko OK. Jesli przez 3 dni sie nie odezwiemy, to zaczna dzialac:-) Oby nie bylo takiej potrzeby! Mamy tez nadzieje, ze problemy z telefonem satelitarnym nie sprowokuja ewentualnej akcji ratowniczej:-)
W agencji dowiedzielismy sie rowniez, ze w przyszlym roku w lipcu przyjezdza w "nasz" rejon wyprawa z Danii. Mamy nadzieje, ze najladniejszy szczyt w dolinie bedzie juz "niestety" zdobyty:))
Na koniec jedna rzecz, ktora nas mocno martwi. Za dwa dni powinnismy byc w Ak - Shirak, to ostatnia miejscowosc na drodze, dalej juz tylko dzikie gory. I 50 km do miejsca, gdzie planujemy zalozyc baze naszej malej wyprawy. Szef agencji powiedzial nam, ze do Ak - Shirak nas dowiaza, ale dalej... wszystko w naszych rekach. Tzn. tam planujemy wynajac konie i w ciagu 2 kolejnych dni dotrzec do lodowca Kichik Sauktor i nad rzeka Sauktor rozbic namiot. Ale wynajem koni moze byc problematyczny i nie wiadomo, jak sprawnie nam to pojdzie. To mial na mysli wlasciciel agencji. Trzymajcie kciuki, zeby te konie tam byly, bo inaczej... Wszystko moze stanac pod znakiem zapytania.
Kilka slow w temacie nastepnych relacji. Wszystko zalezy od telefonu satelitarnego, jego dzialania, zasiegu i pogody (od naslonecznienia bedzie zalezalo ladowanie panelem slonecznym). Moze bedziemy odzywac sie regularnie, przysylac mailem relacje ze zdjeciami (mamy z soba malego laptopa), a moze odezwiemy sie dopiero za 3 tygodnie. Tak, czy inaczej trzymajcie za nas kciuki!
Grzegorz i Jarek
GBS Bank Tien - Shan Expedition 2012
Speleoklub Gawra Gorzow
Relacja nr 2:
Witamy,
W świetnych humorach pozdrawiamy z Uch – Koshkon, wioski położonej w górach na wysokości ok. 3400 metrów, do której dotarliśmy po dwóch dniach drogi z Biszkeku.
Pierwszy dzień to podróż jedną z głównych dróg w Kirgistanie, czyli prowadzącej ze stolicy kraju do jeziora Issyk – Kul. Ten odcinek skończył się w miejscowości Tamga, położonej nad tym drugim, co do wielkości górskim jeziorem świata. Tamga to nieduża wioska, w której przenocowaliśmy u „babuszki” wynajmującej w swojej chatce pokoje. Wioska okazała się na tyle mała, że nie było już tam dostępu do Internetu, a jedyny telefon znajdował się na poczcie, oczywiście już zamkniętej:-)
Kilka słów o naszym kierowcy. Nazywał się Rusłan i prowadził stare, wysłużone Audi. Droga była całkiem niezła, wiec terenowy wóz nie był jeszcze potrzebny. Przydało się natomiast w podroży radio, którego słuchaliśmy – i tutaj niespodzianka… dwa razy w kirgiskim radio usłyszeliśmy Marylę Rodowicz. Raz zaśpiewała „Kolorowe jarmarki”, a raz „Wsiąść do pociągu byle jakiego”. Ten drugi kawałek po rosyjsku:-)
Kolejny dzień to podróż z Olegiem, Rosjaninem, który kierował UAZ-em. Ten chyba 40-letni wóz z napędem na cztery kola był konieczny, żeby pokonać bezdroża tego odcinka. Z Tamgi do Uch – Koshkon zeszło nam jakieś 8 godzin. Jechaliśmy już przez góry, dookoła step, od czasu do czasu rzeka, którą przekraczaliśmy autem „wpław”. Były też trudne momenty, gdy Oleg dojeżdżał do rzeki, zatrzymywał się, przyglądał i zawracał, żeby znaleźć objazd, uznając, że nurt w tym miejscu jest zbyt niebezpieczny do przekroczenia go autem. Emocji dostarczał nam też sam UAZ, który trzy razy się popsuł – „benzina nje idjet” słyszeliśmy wtedy. Na całe szczęście Oleg tak samo dobrze radził sobie z naprawami, jak z nawigacja w kirgiskim stepie.
Przez ostatnie 4 godziny nie spotkaliśmy już żadnego auta. Tylko bezkres po horyzont, my w naszej puszce na kolkach i obłok kurzu za nami. Aha, i jeszcze dziesiątki świstaków, których jest tu chyba tyle, ile u nas wróbli!
Jak tylko wjechaliśmy do Uch – Koshkon, zeszli się miejscowi i zaczęły się rozmowy – skąd jesteśmy, po co przyjechaliśmy, itd. Nie przedłużając – po pół godzinie dobiliśmy targu i mamy już dogadaną kwestie koni, o które się tak martwiliśmy. Jutro o 7 rano będą czekały na nas cztery ogiery (a może klacze?) i Bakyt, szef naszej małej karawany i właściciel koni. Okazało się, że na koniach będą nie tylko bagaże, ale i my sami… Hm, przyjdzie nam w 10 minut nauczyć się jeździć konno, by przez następne 9 godzin pokonać 50 km przez góry…
Tak wiec wizyta w Uch – Koshkon rozpoczęła się bardzo dobrze, a potem było tylko lepiej, bo dostaliśmy do naszej dyspozycji cała chatkę, w której teraz mieszkamy oraz zostaliśmy zaproszeni przez Bakyta i jego żonę na obiad do ich domu. Tam poczęstowali nas makaronem, mięsem z upolowanego przez Batyka koziorożca i czajem, czyli herbatą. Siedzieliśmy przy stole w 9 osób, bo rodzina u nich duża:-) Oczywiście siedzieliśmy na podłodze, na boso – taki tu zwyczaj.
Ok, powoli idziemy spać, jutro rano czeka nas prawdziwa przygoda. Cały dzień konnej karawany do bazy. Bakyt mówi, że wieczorem będziemy na miejscu. Jeśli się nie pomylił w obliczeniach czasowych, to w efekcie zaoszczędzimy jeden dzień, bo zakładaliśmy, że konna karawana zajmie nam dwa dni. Świetnie, będzie więcej czasu na działalność wspinaczkową:-)
Trzymajcie za nas kciuki, by dalej szło tak dobrze jak do tej pory!
Grzegorz i Jarek
GBS Bank Tien – Shan Expedition 2012
Speleoklub Gawra Gorzów
Ps. Relacje i zdjęcia wysyłamy przez telefon satelitarny – działa i idzie całkiem sprawnie!
SMS nr 1:
"W naszej karawanie zdarzył się wypadek. Przy przekraczaniu rzeki utonął jeden z Kirgizów naszej karawany, dzis wyłowiliśmy jego ciało. Nie wiemy co dalej z wyprawą. Mamy też kłopot z laptopem, bo wpadł do rzeki i nie działa. Damy znać jaką podjeliśmy decyzję."
SMS nr 2:
"Kontynuujemy wyprawę. Laptop na razie nie działa, będziemy pisać smsy."
SMS nr 3:
„Jesteśmy po przeprawie przez rzekę. Przerzuciliśmy tyrolką wszystkie rzeczy (120 kg) na drugi brzeg i zaczęliśmy wahadłowo nosić w górę doliny. Po dwóch dniach transportu na plecach założyliśmy bazę wyprawy u wylotu lodowca Chulaktor na wysokości 3300m. Kolejne dwa dni padało, więc graliśmy w szachy, czytaliśmy, ostrzyliśmy czekany i raki. Dziś (środa) wróciła pogoda, więc wynieśliśmy depozyt sprzętowy i namiot na 4100m i wróciliśmy do bazy. Jutro (czwartek) wychodzimy do góry na 6 dni. Planujemy założyć bazę wysuniętą i za 3 dni atakować szczyt. 21-go sierpnia musimy być w bazie i kolejne 2 dni znosimy sprzęt. Potem znów konie.”
SMS nr 4:
„Po 6 godzinach podejścia założyliśmy bazę wysuniętą na lodowcu Chulaktor na wysokości 4300 m, z której będziemy atakować szczyt. Jutro (piątek) dzień odpoczynkowy oraz sprawdzenie dojścia pod ścianę. Niestety, już widzimy, że jest trudne. Pogoda na razie dobra. Jutro (piątek) się odezwiemy. G&J”
SMS nr 5:
„Podejście pod ścianę okazało się trudne, skomplikowane i niebezpieczne. Dziś, podczas rekonesansu po pokonaniu stoku o wysokości 300m, prawie polecieliśmy z lawiną. Zastanawiamy się jak bezpiecznie dotrzeć pod ścianę. Mamy jeszcze 3 dni. W namiocie w nocy temperatura poniżej 0 stopni. Cały czas mocno wieje.”
SMS nr 6:
„Podejście pod nasz cel uznaliśmy za zbyt długie, trudne i niebezpieczne. Dlatego zrobiliśmy dziś (sobota) rekonesans pod inny dziewiczy szczyt naszej doliny, ładny i bezimienny o wysokości wg mapy 5051m, choć nam wydaje się niższy. Ścianę przecina lodowy kuluar, którym chcemy się wspinać. Ostatnie 200m to lodowo-skalna kopuła szczytowa. Dziś o 3 w nocy atak (z soboty na niedzielę), trzymajcie kciuki. G&J”
SMS nr 7:
„Sukces był blisko, , zawróciliśmy 200m przed szczytem. Powodów było kilka, szczegóły po powrocie. Cała akcja tent-to-tent zajęła nam 17 godzin non stop. Zjazdy ścianą w załamaniu pogody trwały 5 godzin. Drugiej szansy nie będzie , bo musimy schodzić. Jesteśmy bardzo rozczarowani. G&J”
SMS nr 8:
„Dziś (wtorek) zeszliśmy do naszej bazy na 3300m. Jest ciepło, trawka, żadnego lodu ani śniegu dokoła, jutro (środa) likwidujemy bazę i mamy 2 dni na zniesienie wszystkiego w umówione miejsce, gdzie 23.08. wieczorem przyjedzie Bakyt i konie”
Relacja nr 3 (podsumowanie):
Witajcie,
jutro rano wylatujemy z Biszkeku do kraju, wyprawa dobiega końca, pomyśleliśmy, że warto ją podsumować jeszcze stąd.
Lecąc do Kirgistanu byliśmy pełni emocji – nowy kraj, dzikie góry, niezdobyte szczyty. Towarzyszyły nam emocje, ale i niepewność, czy w tak małym zespole damy radę. Czy uda nam się dotrzeć na miejsce, czy zdani tylko na siebie poradzimy sobie, gdy będzie taka konieczność. Teraz, na chwilę przed wylotem do kraju wiemy już, że radę daliśmy, choć cel główny wyprawy nie został zrealizowany. Dlatego wylatujemy z silnym postanowieniem powrotu za rok i dokończenia tego, co zaczęliśmy na tej wyprawie.
Wiadomości od nas przez ostatnie 3 tygodnie docierały nieczęsto i w postaci krótkich smsów – miało to swój powód, o którym w dalszej części relacji.
Wróćmy jednak do początku ekspedycji. Po dwóch dniach w Biszkeku, przejeździe do Tamgi i dalszej podroży przez step do Uch – Koshkon, dotarliśmy w miejsce, gdzie droga się kończy i dalej mogły pojechać już tylko konie. Byliśmy pełni obaw, czy uda się te konie wynająć, ale poszło nam to bardzo sprawnie i jeszcze wieczorem tego samego dni mieliśmy już wszystko dogadane – ilość wierzchowców, cenę, drogę i cel karawany.
Następnego dnia o 9 rano ruszyliśmy. Konie były spokojne, a my okazaliśmy się chyba całkiem pojętnymi uczniami, bo karawana powoli, ale sukcesywnie posuwała się kolejne kilometry. Składała się w sumie z 5 wierzchowców – dwa dla nas, jeden juczny z dużymi worami wyprawowymi, jeden dla Bakyta i jeden dla Adalbyka, czyli chłopaka, który był pomocnikiem Bakyta. Po dwóch dniach karawany górskimi ścieżkami (jednak wyszły dwa dni, a nie jeden), przekroczeniu przełęczy o wys. 4180 metrów i wielu potoków dotarliśmy nad brzeg górskiej rzeki Djangart, dokładnie u wylotu doliny Sauktor, czyli tej, w której mieliśmy rozbić bazę. Od celu karawany dzieliło nas jeszcze jakieś 2-3 godziny jazdy konno. Okazało się jednak, że brod, którym mieliśmy się przedostać na drugą stronę Djangartu jest zbyt niebezpieczny – woda jest za wysoka. Zaczęliśmy poszukiwania innego miejsca, w którym przekroczenie rzeki na koniach byłoby możliwe… I wtedy zdarzył się wypadek, który naznaczył już całą wyprawę do jej końca. Poszukując brodu w rzece, Adalbyk - pomocnik Bakyta, został porwany przez nurt. Wjechał na koniu w rzekę chcąc sprawdzić, czy nie jest za głęboko i… wzburzony nurt porwał go wraz z koniem. Przez 150-200 metrów widzieliśmy go jeszcze, potem zniknął z naszych oczu… Koń wyszedł na brzeg, Adalbyk został w rzece…
O poszukiwaniach Adalbyka do późnego wieczora, wierząc, że znajdziemy go nieprzytomnego na brzegu, nie będziemy pisali. Nie będziemy też pisali o tym, jak znaleźliśmy ciało i przez kilka godzin wyciągaliśmy je używając lin, z rzeki. Nie będziemy też opisywać reakcji ojca Adalbyka, który przyjechał na koniu na miejsce tragedii, jadąc przez góry całą noc w padającym deszczu. To wszystko jeszcze mocno w nas tkwi.
Zostaliśmy nad wzburzonym Djangartem sami i zaczęliśmy się zastanawiać, co dalej z wyprawą, czy w ogóle ją kontynuować, czy pakować się i wracać. Gwoli ścisłości to nie byliśmy wtedy sami – swój namiot rozbili obok nas Turar i Kubanycz, przypadkowo poznani po drodze poszukiwacze złota, którzy pomagali w poszukiwaniach Adalbyka, po tym jak zdarzył się wypadek.
Następnego dnia kilka kilometrów w górę rzeki udało się znaleźć przejście na drugi brzeg. Możliwe oczywiście tylko rano przy najniższym stanie wody. Udaliśmy się więc na rekonesans do naszej doliny – rzeki Sauktor. Tam znaleźliśmy miejsce na bazę i zdecydowaliśmy o kontynuacji wyprawy.
Kolejne trzy dni to przerzucanie 120 kg naszych bagaży w głąb doliny. Udało się to dzięki transportowi linowemu i naszym plecom, które wahadłowo przerzucały cały sprzęt do bazy. Po trzech dniach wyczerpani założyliśmy bazę na wysokości 3300 m. Kolejne dwa dni to opad ciągłego deszczu i czekanie na pogodę. Przynajmniej odpoczęliśmy. Czas jednak grał na naszą niekorzyść – wypadek, noszenie bagaży, dwudniowe załamanie pogody… czasu było coraz mniej. Do tego w pobliżu bazy znaleźliśmy świeże tropy niedźwiedzia, co w nocy spokoju nam nie dodawało…
Jak tylko się wypogodziło, ruszyliśmy w kierunku lodowca Chulaktor. Działalność na lodowcu Kichik Sauktor (taki był pierwotny plan) była ze względów logistycznych wykluczona, liczyliśmy, że uda się znaleźć dojście pod nasz szczyt z drugiego lodowca. Po rekonesansie uznaliśmy, że ma to szanse powodzenia i po kolejnych dwóch dniach założyliśmy na wysokości 4250 m bazę wysuniętą na lodowcu Chulaktor, z której chcieliśmy atakować nasz Pt. 5025 m.
Kolejny dzień to próba dojścia pod ścianę, zakończona jednak niepowodzeniem – na wysokości ok. 4500 m tąpnęło całe zbocze, którym podchodziliśmy. Było bardziej lawiniasto niż się spodziewaliśmy. W tej sytuacji stanęliśmy przed wyborem – atakować Pt. 5025 m podchodząc pod ścianę niebezpiecznym stokiem ryzykując lawinę lub zmienić cel na inny, z mniej ryzykownym podejściem. Na całe szczęście byliśmy w naprawdę dzikich górach, ze wszystkich wierzchołków, które nas otaczały tylko dwa były zdobyte, reszta dziewicza. Wybraliśmy bezimienny szczyt o wys. 5051 m, który swoją uroda najbardziej zwrócił na siebie uwagę. Mieliśmy nowy cel.
Czasu było jednak coraz mniej. Spakowaliśmy plecaki na wspinaczkę, najedliśmy się i napiliśmy do syta i wcześnie położyliśmy spać, alarm w zegarkach ustawiliśmy na 3 w nocy.
O 5:30 byliśmy pod ścianą. O szczegółach wspinaczki przy innej okazji, o jednej rzeczy warto jednak wspomnieć – o rzadkim uczuciu wspinania się terenem, który pokonywaliśmy jako pierwsi wspinacze. Bo nikt nigdy wcześniej tego szczytu zdobywać nie próbował. Jest to uczucie absolutnie wyjątkowe. Po 12 godzinach wspinaczki, podczas której przeszła nad nami burza, a potem zaczął się opad śniegu, dotarliśmy do miejsca, z którego zobaczyliśmy wierzchołek. Znajdował się na wyciągniecie reki. W pionie dzieliło nas od niego 200 m. Za sobą mieliśmy pokonane 600 m ściany. Opad śniegu się nasilał, robiło się szaro. Byliśmy zmęczeni, ponieważ lód w kuluarze, którym się wspinaliśmy był bardzo twardy – zęby raków i ostrza czekanów szybko się stępiły i wspinaczka wymagała coraz więcej siły. W perspektywie mieliśmy też zjazdy ścianą w nocy, ściana w której nie ma gotowych stanowisk, więc będzie to czasochłonne i niebezpieczne. Cały czas grzmiało. Zdecydowaliśmy o „wycofie”.
Przez pięć godzin w śniegu, a potem deszczu zjeżdżaliśmy do podstawy ściany. Po 17 godzinach akcji non stop wróciliśmy do namiotu. Wiedzieliśmy, że drugiej próby nie będzie. Przed nami 3 dni znoszenia bagaży do miejsca, w którym byliśmy umówieni z Bakytem. Rozczarowani, że sukces był tak blisko i że nie mamy drugiej szansy, rozpoczęliśmy zejście. Oczywiście najpierw odespaliśmy atak szczytowy i zregenerowaliśmy siły. Zjedliśmy wszystko co mieliśmy w namiocie i zaczęliśmy schodzić. Po trzech dniach byliśmy w umówionym miejscu… 2 godziny później zjawił się Bakyt z końmi. Byliśmy wzruszeni – nie zapomniał o nas. Poza tym od 12 dni byliśmy w górach sami i był pierwszym człowiekiem jakiego zobaczyliśmy po tym czasie. Gdyby nie przyjechał byłoby niewesoło – jedzenia mieliśmy jeszcze na 1-2 dni.
Powrót do cywilizacji był smutny. Poczucie porażki, mimo, że szczyt był naprawdę blisko i myśl o Adalbyku, który zginął na naszych oczach dominowała w naszych głowach. Dlatego wiemy, że chcemy wrócić i skończyć to co zaczęliśmy. W czerwcu przyszłego roku. Przejście brakujące 200 metrów i nazwać szczyt imieniem Adalbyka.
Pozdrawiamy jeszcze z Kirgistanu
GBS Bank Tien – Shan Expedition 2012
Grzegorz i Jarek
Gorąca wiadomość sprzed kilkudziesięciu minut - Piotr Pilecki, prezes Gawry, stanął na wierzchołku Chana (7010 m n.p.m). Mimo nienajlepszego samopoczucia i wobiec kiepskiej pogody wyszedł w kierunku obozu drugiego, a potem spontanicznie w kierunku trójki. Gdy okazało się, ze jest szansa na jedyne na wyprawie okno pogodowe, wspólnie z resztą zespołu, czyli dwoma kolegami ze Speleoklubu Bobry Zagań, podjął decyzję o ataku szczytowym. Zakończonym sukcesem:-) Cała ekipa jest już w bazie. Gratulacje!!
01.04.2016
Dobra zmiana w Gawrze - Prima Aprilis!!
Na wczorajszym posiedzeniu zarządu podjęto jednogłośnie decyzję o zmianie nazwy i logo naszego klubu. Zamiast Speleoklubu Gawra będzie teraz Klub Aktywności Wszelakich "Ku Przygodzie". Mamy nadzieję, ze zmiana ta spodoba się wszystkim gawrowiczom - od dawna była zresztą postulowana w kuluarowych rozmowach. Więcej emocji wywołała na posiedzeniu kwestia nowego logo - część zarządu jest zdania, ze nietoperza warto zastąpić np. wizerunkiem przerębla. Zgody jednak na razie nie ma - Sówka upiera się przy nietoperzu, a Prezes lansuje przerębel. Reszta zarządu w tej sytuacji sugeruje logo pozytywne, które pogodzi wszystkich - np. bukiet wiosennych kwiatów, małego kotka albo tęczę.