Skład : Kuki ,Tomek , Wojtek (wszyscy Gawra) oraz Bartek z Poznania (niezrzeszony)
RELACJA PAWŁA:
Długo planowany wyjazd na Glocka nareszcie doszedł do skutku. Wyruszyliśmy z Polski w dwa zespoły jednym autem. Bartka i moim celem była północna ściana Grossglocknera, a dokładnie Rynna Pallaviciniego, natomiast Tomek i Wojtek atakowali drogę klasyczną od południa.
Na miejsce dojechaliśmy wieczorem, noc spędziliśmy na małym parkingu w miejscowości Winkl. Rano rozdzieliliśmy się, Tomek z Wojtkiem wrócili na południową stronę, gdzie mieli rozpocząć podejście drogą normalną , a ja z Bartkiem rozpocząłem 13 - kilometrowy marsz w kierunku schronu pod Glockiem . Pierwsze 8 km prowadziło asfaltową drogą, która kończy się przed lodowcem (znajduje się tam restauracja, punkt widokowy oraz parking). Niestety droga wciąż była zamknięta po zimie, co uniemożliwiło nam wjazd samochodem. Po przejściu lodowca rozpoczęliśmy ostre podejście na 3200 m, gdzie znajduje się biwak. W międzyczasie zaczął padać deszcz, który wraz ze wzrostem wysokości zamienił się w śnieg. Warunki nie były dobre, po zimie wciąż zalegało dużo śniegu, co mocno wpłynęło na tempo podejścia. Natomiast niski pułap chmur, opady śniegu oraz noc uniemożliwiło nam zlokalizowanie schronu. Około północy podjęliśmy decyzję, iż dalsze poszukiwania w tych warunkach nie mają sensu. Wykopaliśmy małą jamę pod skałą , w której spędziliśmy noc. Już wiedzieliśmy że nie wbijemy się w drogę tego poranka. O świcie znaleźliśmy schron - okazało się że byliśmy całkiem niedaleko. Nadrabiamy zaległości w jedzeniu, odpoczywamy, tak mija nam dzień.
Pobudka o drugiej , o czwartej jesteśmy pod ścianą . Zaczyna się - pierwsze mozolne ruchy w głębokim śniegu, z czasem śniegu robi się mniej, a ruchy pewniejsze. Droga nie przedstawiała trudności technicznych , nie wiążemy się. Piękne widoki o wschodzie słońca rekompensują nam wczesną pobudkę. O 8.30 jesteśmy na końcu drogi , ale coś nie gra , szczyt nie jest tam gdzie powinien być :-) . Okazało się, że w nocy się pomyliliśmy i wbiliśmy się złą drogę.
Podsumowując , zrobiliśmy drogę Berglerrinne ( wystartowaliśmy wariantem bardziej z lewej ). Po skończeniu drogi od szczytu dzieliła nas długa i ostra grań, ale w zastanych warunkach oraz z braku jakichkolwiek informacji na jej temat, nie zdecydowaliśmy się atakować. Zeszliśmy tą samą drogą, a po ośmiu godzinach siedzieliśmy już razem z Wojtkiem i Tomkiem w samochodzie wracając do kraju.
KUKI
RELACJA WOJTKA:
Tak jak już „Kuki” (Paweł Turłaj) napisał „długo planowany wyjazd na Glocka nareszcie doszedł do skutku”. W składzie raczej już wszystkim znanym, czyli Bartek Bajer, Kuki, Tomek Gąsiorek i ja spotkaliśmy się w Poznaniu, gdzie przed wyjazdem ja i Tomek spędziliśmy noc u Kukiego. Za gościnę i miłe przyjęcie serdecznie dziękujemy.
Rano zaraz po śniadaniu spakowaliśmy się i wyruszyliśmy w trasę. Na miejsce dojechaliśmy wieczorem w całkiem niezłym czasie. Po przyjeździe nie obyło się bez przygód, które mogły, ale na szczęście nie skończyły się poważnymi konsekwencjami, zasługującymi w mojej ocenie na specjalną klubową nagrodę zwaną „RYSIEM”. Próby dojazdu najwyżej i najbliżej lodowca, a dokładniej Rynny Pallaviciniego zaplanowaną drogą poprzez GROSSGLOCKNE HOCHALPENSTRASSE okazały się niemożliwe, bowiem droga, która powinna być otwarta od pierwszego maja, okazała się zamknięta. Ze względu na już późną porę Paweł z Bartkiem przy naszej asyście zaczęli szukać alternatywnego dojazdu. I tak w ruch poszły mapki, przewodniki i GPS. Po kilku zjazdach i wjazdach po wąskich dróżkach alpejskich wypadło na podjazd drogą wewnętrzną (polną, ale dojazdową do kilku pobliskich domów). W pewnym momencie droga zmieniła się w ścieżkę z błotem i sporą przepaścią po lewej stronie. Kuki i ja uzbroiliśmy się w czołówki i ruszyliśmy pieszo, żeby sprawdzić czy ta droga jest w ogóle przejezdna. Po kilkudziesięciu metrach błoto się skończyło, natomiast droga stawała się coraz węższa! Nieprzestraszony Kuki stwierdził „dam radę, przecież fokus nie jest taki szeroki” i wrócił do samochodu, natomiast ja ruszyłem dalej tą „ścieżką” w celu dokonania rekonesansu, drugim powodem było pewnie to, że mając spore obawy przed trawersowaniem w samochodzie stwierdziłem, że idę zobaczyć co jest dalej. Po przejściu stu metrów, zaraz przed miejscem gdzie droga wjeżdżała do lasu zatrzymałem się, żeby poczekać na „terenowego fokusa”. Po odczekaniu chwili samochód nie nadjeżdżał, więc pomyślałem, że coś jest nie tak. Czym prędzej udałem się więc w drogę powrotną. Samochód z kołem na krawędzi „jezdni” buksował w błocie. Wszyscy ile sił w rękach i nogach wypchnęliśmy go, po czym wróciliśmy na asfalt zaprzestając tego dnia prób podjazdu.
Po spędzeniu nocy w namiotach i porannym śniadaniu podjechaliśmy trochę wyżej, dodam tylko, że asfaltową drogą mijając dróżkę, którą próbowaliśmy pokonać zeszłej nocy. Zostawiliśmy Bartka z Pawłem, a my, czyli ja i Tomek skierowaliśmy się na południową stronę. Po dojeździe na parking przed Lucknerhaus (1948 m), skąd zaczyna się droga klasyczna, zauważyliśmy, że przeważają polskie samochody. Przed nami około 15-20 minut widzieliśmy wyruszające kolejno dwa zespoły, jak się później okazało również z Polski.
Po przejściu kilku kilometrów przypomniałem sobie, że zapomniałem okularów przeciwsłonecznych, pomimo tego nie zdecydowałem się na powrót do samochodu, myśląc naiwnie, że pewnie uda mi się kupić jakieś w schronisku u góry.
Zaraz przed pierwszym bardziej stromym podejściem dogoniliśmy i minęliśmy jednego z członków zespołu, który ruszył przed nami. Okazało się, że jest to Polak. Na podejściu do pierwszego schroniska Lucknerhutte (2241 m) Tomek ze względu na znacznie lepszą kondycję ode mnie zaczął narzucać tempo, co mocno mnie mobilizowało do jeszcze większego wysiłku. Efektem tego było dogonienie pozostałych zespołów pod schroniskiem. Po chwili odpoczynku ruszyliśmy w górę. Po drodze Tomek mówi „w jednym z tych zespołów jest chyba Ryszard Pawłowski”. Raczej z niedowierzaniem krok za krokiem, utrzymując już tempo pozostałych zespołów, staraliśmy się iść w górę.
Pomimo tego, iż była to majówka, warunki były raczej zimowe. Często zapadaliśmy się w śniegu po kolana, a nawet głębiej. Wyczerpujące i spowalniające wyciąganie nóg ze śnieżnych „pułapek” nie pozwalało na przyspieszenie. Przy kolejnym przystanku okazało się, że rzeczywiście w jednym z zespołów jest Ryszard Pawłowski, który przyjechał zdobyć „Glocka”. Drugi zespół składał się z dwóch chłopaków z Gliwic. Idąc dalej za nimi naprzód wysunął się Tomek z Ryszardem Pawłowskim, którzy robili kawał dobrej roboty torując nam drogę w głębokim, miękkim śniegu. Po niecałych 3h doszliśmy do schroniska Studdlhutte (2802 m), gdzie wypiliśmy piwo, odpoczęliśmy i stwierdziliśmy, że nieźle się czujemy kondycyjnie, a pora jest w miarę wczesna, więc spróbujemy dojść do Erzherzog-Johann-Hutte na 3451 m, gdzie spędzimy noc, a od rana zaczniemy atak szczytowy.
Realizując założony plan, wyszliśmy ze schroniska kierując się po śladach osób wracających ze swoich zmagań z górą. Po podejściu połowy wysokości między schroniskami Tomek zatrzymał mnie i powiedział, że chyba opadam z sił. Po chwili odpoczynku przyznałem mu rację i ze względu na spowalnianie tempa zdecydowałem się na powrót do schroniska. Innym powodem przemawiającym za powrotem były zbliżający się zmrok, zimowe warunki i podejście, którego nie znamy. Po dotarciu do schroniska panował już zmrok. Pomogłem Tomkowi rozbić namiot, a sam zdecydowałem się na nocleg w schronisku, między innymi z uwagi na brak śpiwora puchowego oraz w celu lepszej regeneracji.
Następnego dnia rano wstaliśmy około godziny 4:30, żeby jak najwcześniej wyruszyć na szczyt. Przed nami wyszły dwa zespoły wybierając trudniejszą drogę Studlgrad. Natomiast koledzy z Gliwic, których spotkaliśmy na podejściu, też w tym dniu mieli zamiar zaatakować szczyt drogą klasyczną, tak jak my. Ruszyli jednak sporo po nas.
Podchodząc, na zmianę torowaliśmy sobie drogę. Na wysokości około 3200 m, gdzie droga klasyczna odbija w lewo i ostro wbija się pod górę, przystanęliśmy żeby przemyśleć dalsze kroki. Ze względu na nocny opad śniegu i brak śladów, po których moglibyśmy się kierować zdecydowaliśmy się na wybór dłuższej i trudniejszej technicznie, ale bezpieczniejszej pod względem zagrożenia lawinowego trasy - poprzez schronisko Erzherzog-Johann-Hutte na 3451 m. Droga była o tyle trudna, że tak jak już wspomniałem, ślady oraz znajdujące się w górnej części ułatwiające podchodzenie poręczówki z łańcuchów, były zasypane. Błądząc szukaliśmy drogi, którą powinniśmy podchodzić. Ostatecznie dotarliśmy do schroniska, którego wejście było kompletnie przysypane. Topiąc śnieg w celu uzupełnienia wody na dalszą drogę i spożywając nieszczęsnego, kolejnego już liofa z rodzynkami zauważyliśmy kręcący się nad naszymi głowami śmigłowiec. Po uzupełnieniu wody i sytym posiłku ruszyliśmy dalej. Zaraz po odejściu od schroniska helikopter, o którym wspominałem wylądował, co uświadomiło nam, że zajmowaliśmy jego lądowiskoJ Kierując się dalej szliśmy za zespołem, podchodzącym na nartach skiturowych. Zresztą zauważyliśmy, że tylko nasi rodacy podchodzą pieszo, pozostali zaś preferują wchodzenie w nartach. Po dojściu do grani droga prowadziła od „słupka do słupka”. Stalowe, mocno zakotwiczone w skale pale, umożliwiały nam asekurację. Pomimo pięknej pogody na podejściu w momencie, w którym znaleźliśmy się na grani, pogoda zaczęła się zmieniać. Kiedy zdobyliśmy szczyt zamiast pięknego widoku zastaliśmy mgłę znacznie ograniczającą widoczność. Warunki wymusiły na nas szybki odwrót i zejście z grani.
Po opuszczeniu na linie ostatniego z austriackich uczestników, zaczęliśmy własne zjazdy. Po sprawnym założeniu stanowisk zjazdowych w rynnie, która ostro schodziła w dół, zjechaliśmy do podnóża. Związani liną staraliśmy się iść po śladach, błądząc w mgle, a raczej w chmurach. Jednocześnie silny wiatr i obijający odkryte części ciała śnieg z lodem spowodował, że zasypywało wszystkie ślady. Powoli, po omacku przesuwaliśmy się, albo przynajmniej tak nam się wydawało, w kierunku schroniska. Okazało się jednak, że poszliśmy za bardzo w lewo, gdzie droga ostro schodziła w dół. Po krótkim namyśle zdecydowaliśmy się na wycofanie. Idąc z powrotem przed nami pojawiły się jednak skały, a za nimi znowu „przepaść”. W związku z tym ponownie wyciągnęliśmy mapę i odpaliliśmy GPS w komórce próbując za wszelką cenę zlokalizować, gdzie jesteśmy. Padały hasła: „patrz, tam widać schronisko”, za chwile „nie, to skała”, „tam obok stoi człowiek”. Im dłużej wpatrywaliśmy się tym więcej widzieliśmy szczegółów i wierzyliśmy, że jest to naprawdę schronisko Erzherzog-Johann-Hutte na 3451 m. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że musimy usiąść i poczekać, aż wiatr rozwieje chmury. Zaczęliśmy kopać jamy w śniegu, żeby przynajmniej trochę schronić się przed lodem i wiatrem. Po chwili pojawiło się okno w pogodzie, co pozwoliło nam ruszyć w kierunku schroniska. Po dojściu znaleźliśmy nawet wejście do niego, które znajdowało się z boku w otworze metr na metr. Po chwili odpoczynku kontynuowaliśmy schodzenie. Na łańcuchach spotkaliśmy kolejną ekipę z Polski podchodzącą do schroniska, żeby następnego dnia zaatakować szczyt. Idąc po ich śladach dużo szybciej udało się nam przejść zasypane odcinki poręczówek. Reszta drogi w dół do schroniska Studdlhutte na 2802 m minęła już bez większych niespodzianek.
Dotarliśmy chwilę przed zmrokiem. W schronisku zastanawialiśmy, co z pozostałymi zespołami? Czy Bartkowi z Kukim udało się? Późnym wieczorem w trakcie rozmowy z szefem schroniska, uświadomiłem mu, że nie wróciły trzy zespoły z Polski - dwa, które wchodziły drogą Studlgrad i trzeci, z którym mijaliśmy się na grani (siodełku). Podeszliśmy do książki wypisów i pokazałem mu, które to zespoły i uspokoiłem, że w jednym z zespołów jest doświadczony himalaista, zdobywca dziesięciu ośmiotysięczników, a zespół z Gliwic pewnie doszedł do schroniska Erzherzog-Johann-Hutte. I w ten sposób uświadomiliśmy sobie, że w tym dniu tylko nam udało się wejść i zejść. Z jednej strony byliśmy podbudowani, a z drugiej niespokojni o naszych chłopaków, od których nie mieliśmy informacji.
W nocy dostałem wiadomość, że nie udało im się wejść. Następnego dnia kiedy pakowaliśmy się, żeby zacząć schodzić na parking, wylądował śmigłowiec z Polakami. Okazało się, że pogoda zmusiła ich do noclegu w jamie śnieżnej. Warunki atmosferyczne odczuwaliśmy jeszcze długo… Brak okularów przeciwsłonecznych w połączeniu z potwornym wiatrem przypłaciłem zapaleniem spojówek. Całą drogę w dół cierpiałem, idąc z Buffem naciągniętym na pełne łez oczy. Niesamowitą ulgę poczułem dopiero w momencie, kiedy skończył się śnieg. Moje pierwsze spotkanie z trzytysięcznikiem (niemal czterotysięcznikiem) zweryfikowało wiedzę i umiejętności zdobyte dzięki szkoleniom, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Wyprawa dała mi też nauczkę, że w górach za najmniejsze błędy, jak np. brak okularów, płaci się okrutnie.
Mam nadzieję, że w przyszłym roku uda się zorganizować podobną wyprawę, a ten szczyt chciałbym polecić wszystkim zaczynającym swoje przygody z wyższymi górami. Chciałbym też podziękować uczestnikom: Pawłowi, Bartkowi i Tomkowi za zgraną współpracę, Jarkowi Woćko, Oli Dzik za przeprowadzone szkolenia, a Jarkowi Skowronowi (Łysemu) i Sylwii Bukowickiej za niezbędne informacje, które były mi przydatne podczas wyprawy.
Gorąca wiadomość sprzed kilkudziesięciu minut - Piotr Pilecki, prezes Gawry, stanął na wierzchołku Chana (7010 m n.p.m). Mimo nienajlepszego samopoczucia i wobiec kiepskiej pogody wyszedł w kierunku obozu drugiego, a potem spontanicznie w kierunku trójki. Gdy okazało się, ze jest szansa na jedyne na wyprawie okno pogodowe, wspólnie z resztą zespołu, czyli dwoma kolegami ze Speleoklubu Bobry Zagań, podjął decyzję o ataku szczytowym. Zakończonym sukcesem:-) Cała ekipa jest już w bazie. Gratulacje!!
01.04.2016
Dobra zmiana w Gawrze - Prima Aprilis!!
Na wczorajszym posiedzeniu zarządu podjęto jednogłośnie decyzję o zmianie nazwy i logo naszego klubu. Zamiast Speleoklubu Gawra będzie teraz Klub Aktywności Wszelakich "Ku Przygodzie". Mamy nadzieję, ze zmiana ta spodoba się wszystkim gawrowiczom - od dawna była zresztą postulowana w kuluarowych rozmowach. Więcej emocji wywołała na posiedzeniu kwestia nowego logo - część zarządu jest zdania, ze nietoperza warto zastąpić np. wizerunkiem przerębla. Zgody jednak na razie nie ma - Sówka upiera się przy nietoperzu, a Prezes lansuje przerębel. Reszta zarządu w tej sytuacji sugeruje logo pozytywne, które pogodzi wszystkich - np. bukiet wiosennych kwiatów, małego kotka albo tęczę.