Nadszedł czas spełniania marzeń. Tych sprzed 30 lat. Pojechać w Yosemity, zobaczyć El Capa i załoić. Co ? Oczywiście „Nosa”.
Już w ubiegłym roku podczas klubowego obozu w Dolomitach umawiamy się z Danielem na wyjazd do Doliny Yosemite. Jedyną przeszkodą jest brak wiz do USA. Wizy załatwiamy bezproblemowo już wiosną, by na początku października pojawić się na słynnym CAMP 4. Na miejscu już całkiem prężnie funkcjonuje „ polska mafia” wspinając się po okolicznych „turniach”. Krótkie szkolenie przeprowadzone przez naszych przyjaciół wprowadza nas w tajniki tutejszej campowej egzystencji i specyfiki wspinania w rysach. Ale cóż tam gadanie. Musimy sami sprawdzić te hamerykańskie wyceny „5.cośtam”.
W celach poznawczo-weryfikacyjnych udajemy się z Martą w sektor skałkowy ”Sunnyside Bench” i ostrożnie wstawiamy się w rysę „ Jamcrack” za 5.7. czyli polskie V. Za pomocą przeróżnych technik pokonujemy ją nie bezproblemowo. Oczywiście w rysie robimy wszystko tylko nie klinujemy się tak jak należy to robić. Już na wędkę pokonuję parę trudniejszych rys i zadowoleni z siebie ruszamy na camp.
Następnego dnia w planach mamy superklasyk - „Nutcracker” w sektorze „Manure Pile Buttress”. Podjeżdżamy autobusem pod sektor, idziemy dzielne pod ścianę, a tam mnóstwo ludzi jak u nas w skałkach. Do Nutcrackera stoi już pokaźna kolejka. Całe szczęście, że start w drogę ma kilka wariantów i wybieramy ten nie zajęty. Szybko robimy dwa wyciągi i na półce znów trafiamy w kolejkę. Jesteśmy „trzeci”. Słońce świeci, jest ciepło więc cierpliwie śledzimy akcję nad nami. Wspinają się dwie dziewczyny – Azjatki. Każdy krok prowadząca konsultuje z asekurującą przez radiotelefon. Asekurująca co chwilę sprawdza na telefonie przebieg drogi i podaje do prowadzącej. Prowadząca schodzi w dół, by po chwili znów pójść w górę. Wszyscy na półce zaczynamy się niecierpliwić, bo przez pół godziny dziewczyny nie posunęły się w górę o metr, natomiast wciąż rozmawiają przez radio. Na półce robi się tłoczno. Dopiero niekontrolowane odpadnięcie prowadzącej mobilizuje inne zespoły do działania. Nie zwracając uwagi na działalność żeńskiego zespołu pomału mijają je kolejne zespoły. Na platformę szczytową docieramy już w towarzystwie innych zespołów. Droga piękna, zrobiona czysto, egzamin zdany J.
Wieczorem na CAMP 4 pojawia się Daniel. Czas zacząć „prawdziwe” wspinanie. Koledzy z Warszawy polecają rysy na El Capie więc udajemy się tam następnego dnia. Pod ścianą upał niemiłosierny. Wszyscy szukają cienia i unikają dróg wybiegających poza obszar niezacieniony. Rękawice „śparowe” z taśmy zrobione, trochę niekształtne, ale co tam. Ruszamy na pierwszą rysę „La Cosita”. Bez większych problemów pokonujemy teren za V+ czyli tutejsze 5.9.
Teraz kolej na coś trudniejszego – „Sacherer Cracker” ma być kolejnym testem dla naszego zespołu. Kompletujemy sprzęt , słuchamy rad naszych kolegów z Warszawy i Daniel rusza. Dół rysy pokonuje sprawnie i szybko, ale gdy tylko wychodzi z cienia jego ruchy stają się wolniejsze. Tempo jeszcze bardziej spada, gdy dochodzi do offwidth`a. Co podpełznie to się zsunie. O co chodzi, przecież to tylko 5.9?! Nie pomagają „śparowe” rękawice i zapas mocy. W końcu wybiera wariant obejściowy i dochodzi lewym kominem do stanowiska. Obserwując to wszystko z dołu odchodzi mi ochota na powtórzenie drogi. Podwijamy pod siebie ogony i zrezygnowani wracamy na camp.
Od paru dni w dolinie panują niemiłosierne upały. Trudno się normalnie poruszać, nie mówiąc o wspinaniu. Albo zacienione ściany, albo coś wyżej położonego. Zawsze chciałem wejść na symbol Yosemitów – Half Dome. Nasz wybór to przygodowa „Snake Dike” na południowej ścianie. Niby tylko 8 wyciągów, ale dodając do tego 4 godziny podejścia i 4 godziny zejścia robi się z tego całkiem długa wycieczka. Startujemy we trójkę: Marta, Daniel i ja pierwszym autobusem docieramy do szlaku wiodącego na Half Dome. Mijamy kolejne wodospady i grupki turystów przemierzających tę przepiękną dolinę. Szybko robimy wysokość. Nie jest jeszcze gorąco więc chcemy wykorzystać ten stan jak najefektywniej. Słońce dopada nas na podejściu pod ścianę. Momentalnie robi się gorąco. Całe szczęście, że zostało tylko 200 metrów podejścia. Pod drogą stajemy o 12 po czterech godzinach podejścia. Nie, nie jesteśmy pierwsi. Jesteśmy ostatnim zespołem pod drogą. Nad nami już cztery zespoły zmagają się ze „Sneikiem”. Cale szczęście , że zaczynać wiać. Czekam aż ostatni zespół dojdzie do drugiego stanowiska i ruszam. Pokonuję 10, 15, 20 metrów i brak jakiejkolwiek możliwości zaasekurowania. Jedyna możliwość to rysa pod przewieszką po 30 metrach płytowego wspinania. Nie jest trudno więc szybko pokonuje kolejne metry drogi. Mijamy ostatni zespół na trzecim wyciągu. Wspinam się dalej po tej niesamowitej płytowej formacji . Od stanowiska do stanowiska bez żadnego przelotu. Nie jest trudno ale odpadać nie wolno. „Snake Dike” prowadzi nas jednolitą płytą przez kolejne 5 wyciągów. Wyżej teren nieznacznie łagodnieje więc się rozwiązujemy i ostrożnie idziemy w kierunku wierzchołka. Na szczycie jesteśmy prawie sami. Wszyscy turyści zdążyli już zejść. Parę zdjęć na dolinę i też schodzimy. Jeszcze tylko 9 mil do przystanku i żeby zdążyć na ostatni autobus. Uff zdążyliśmy i na autobus i na zasłużone zimne piwo.
Kolejny dzień to zakwasy w nogach i przymiarki do czegoś poważniejszego. El Capitan – „East Buttres” to nasz kolejny cel. Zresztą nie tylko nasz, bo droga bardzo oblegana, wręcz klasyk. Startujemy wcześnie rano. O świcie wbijam się w pierwszy wyciąg. Tym razem jesteśmy pod drogą pierwsi, bo kto rano wstaje temu .....ten nie czeka na innych. Jeszcze w porannym chłodzie wyciągi szybko mijają. Z wyciągu na wyciąg znów stajemy się jednym „ wspinaczkowym organizmem”. Rozumiemy się bez słów. Szybkie zmiany na stanowiskach. Każdy wie co ma robić i to właśnie robi. Taka skuteczność zespołu to już połowa sukcesu. Sukces przychodzi po 6,5 godzinach wspinania. Nasza pierwsza droga na El Capie staje się faktem. Co prawda trochę czasu szukamy linii zjazdów, ale potem już wszystko idzie sprawnie i po południu jesteśmy z powrotem na CAMP 4.
Przyszedł czas na główny cel naszego przyjazdu. Najpierw jednak za namową kolegów przypominamy sobie elementy ” hakówki” ze wszystkimi stosowanymi w dolinie patentami. W dwa dni pokonujemy kilka pierwszych wyciągów poważnych dróg na ścianie El Capa. Po tym etapie chyba jesteśmy gotowi . Gotowi na „Nosa”. Pakowanie wora na trzy dni wspinania zajmuje nam cały dzień. Sprawdzamy prognozę na następne dni i z dużym optymizmem kładziemy się spać. Rano, a właściwie jeszcze w nocy koledzy z Poznania podwożą nasz chłamik na parking pod „Nosem”. Marta, mimo, że fotograf, niesie na plecach część naszego szpeju pod ścianę. Pod startem drogi spotykamy tylko jeden zespół. Jest dobrze. Chłopaki zaporęczowali wcześniej cztery wyciągi i teraz na lekko cisną po poręczówkach na półkę. My karnie zaczynamy z worem od samego dołu.
7.00 start. Daniel prowadzi wyciąg podejściowy za 5.7, holuje wór, a ja czyszczę wyciąg. Świt witamy już na pierwszym stanowisku. Kolejne wyciągi Daniel prowadzi w miękkich butach, czasem podhaczając. Na tej drodze przede wszystkim liczy się tempo. Do „Sickle Ledge” docieramy po 4,5 godziny. Jak na żółtodziobów to niezły czas. Przed nami na pierwszym wahadle walczy zespół, który rano wyszedł po poręczówkach. Obawiam się że zaraz ich dogonimy. Na półce robimy pierwszy odpoczynek i ruszamy dalej. Kolejne dwa wyciągi to nietrudne wspinanie do wiszącego stanowiska na płycie. Daniel przechodzi je prawie klasycznie dzięki czemu znów zyskujemy trochę czasu. Wciągamy wór na stanowisko i czas na pierwsze wahadło do drugiej rysy. Pomału doganiamy zespół idący przed nami. Daniel dochodzi do ich stanowiska. Chłopaki nie chcą go wpuścić. Mała przepychanka . Daniel wpina się do jednego z trzech spitów i zakłada auto. Ruszam . Mam nadzieję, że jak dojdę na stan to stanowisko się zwolni i będziemy mogli kontynuować wspinaczkę. Płonne nadzieje. Kiedy dochodzę do Daniela to drugi dopiero się zbiera do wyjścia. No to klops - utknęliśmy na dobre po 8 wyciągach. Zespół nad nami jest bardzo wolny. Zablokował nam drugą i trzecią rysę. Nie mamy szansy ich wyprzedzić bo do „Dolt Tower” gdzie zamierzamy przenocować prowadzi tylko jedna rysa. Musimy czekać. Wisimy , rozmawiamy, jemy, pijemy. Czas ucieka, a my wciąż tkwimy w tym samym miejscu . Nad dolinę wytaczają się ciemne chmury i zaczyna grzmieć. Jeszcze nie pada, ale co rusz doliną wstrząsają odległe grzmoty. Zaczynamy analizować sytuację. Albo zjazdy i rezygnacja z drogi albo dalsze wspinanie za niemrawym zespołem i dojście na biwak nad ranem. Decyzję za wycofem pomaga nam podjąć deszcz i zespół wiszący nad nami, który nie przejawia jakiejkolwiek aktywności. Zaczęło padać więc przestali się wspinać. Dwoma zjazdami docieramy na półkę. Wylewamy z wora całą niepotrzebną już wodę i po ciemku kontynuujemy zjazdy do podstawy ściany. We wciąż padającym deszczu docieramy nocą na camp. Powrót bez sukcesu, ale próbowaliśmy J. W sumie dobrą decyzję podjęliśmy. Kolejne dwa dni to ciągły opad deszczu i burze. Sprzęt udaje nam się wysuszyć dopiero na trzeci dzień.
Na pożegnanie z doliną wybraliśmy się na krótką lecz piękną drogę wiodącą filarem centralnym Middle Cathedral. Pięć wspaniałych wyciągów drogi „Central Pillar of Frenzy” oferuje wspinanie wszystkimi rodzajami rys i stanowi doskonałą przepustkę do poważnego wspinania w dolinie. Szkoda, że nie zrobiliśmy tej drogi na samym początku.
Tak minęły prawie trzy tygodnie naszego pobytu w Dolinie Yosemite wśród starych i nowych przyjaciół. Wyjeżdżając z Camp 4 byliśmy już częścią „ polskiej mafii”. Żywię nadzieję ,że przyjaźnie tam nawiązane zaowocują kolejnymi fajnymi wspólnymi wyjazdami. Czy wrócę jeszcze w Yoski ? Szczerze mówiąc nie wiem J
Gorąca wiadomość sprzed kilkudziesięciu minut - Piotr Pilecki, prezes Gawry, stanął na wierzchołku Chana (7010 m n.p.m). Mimo nienajlepszego samopoczucia i wobiec kiepskiej pogody wyszedł w kierunku obozu drugiego, a potem spontanicznie w kierunku trójki. Gdy okazało się, ze jest szansa na jedyne na wyprawie okno pogodowe, wspólnie z resztą zespołu, czyli dwoma kolegami ze Speleoklubu Bobry Zagań, podjął decyzję o ataku szczytowym. Zakończonym sukcesem:-) Cała ekipa jest już w bazie. Gratulacje!!
01.04.2016
Dobra zmiana w Gawrze - Prima Aprilis!!
Na wczorajszym posiedzeniu zarządu podjęto jednogłośnie decyzję o zmianie nazwy i logo naszego klubu. Zamiast Speleoklubu Gawra będzie teraz Klub Aktywności Wszelakich "Ku Przygodzie". Mamy nadzieję, ze zmiana ta spodoba się wszystkim gawrowiczom - od dawna była zresztą postulowana w kuluarowych rozmowach. Więcej emocji wywołała na posiedzeniu kwestia nowego logo - część zarządu jest zdania, ze nietoperza warto zastąpić np. wizerunkiem przerębla. Zgody jednak na razie nie ma - Sówka upiera się przy nietoperzu, a Prezes lansuje przerębel. Reszta zarządu w tej sytuacji sugeruje logo pozytywne, które pogodzi wszystkich - np. bukiet wiosennych kwiatów, małego kotka albo tęczę.